Zjedliśmy śniadanie w ciszy. Nie takiej jak przedtem. Ta cisza była nie do zniesienia.
Gdy wszyscy zjedli wstali i odeszli od stołu. Mogłem dziś robić co chce. Nie miałem rozkazów.
Jak się później okazało inna grupa zajmie się szukaniem E. Jack'a, a także paru innych osób.
Poszedłem za Alfred'em.
-E, Alfred. Idziesz teraz do Jane?
-Tak. - odpowiedział spokojnym głosem.
-A Jane może przyjmować gości? - zapytałem znów.
-Może - odpowiedział -...ale czy chce.
-Czy chce, czy nie muszę z nią pogadać.
Doszliśmy do pokoju, w którym leżała. Alfred spojrzał na mnie i kiwnął głową naciskając klamkę.
Wszedłem do pomieszczenia. Jane leżała na łóżku poprzyczepiana do tych wszystkich gówien.
Jane spojrzała na mnie.
-Jeff, jeśli przyszedłeś, aby mi podnieść ciśnienie, to NATYCHMIASTOWO wyjdź.
-Nie, tym razem to nie to... - mówiąc to podsunąłem sobie krzesło obok jej łóżka.
-To po co tu jesteś?
Usiadłem.
-Dowiesz się... chyba...nieważne
Jane spojrzała na mnie.
-O co ci, do cholery, chodzi?
Westchnąłem.
-Jane...
-Hm?
-Ja...
-HM?
-Przepraszam...
-Nie będę cię słuchać cał... co?
-No...przepraszam
-Za co?
-No za to, że tu teraz jesteś.
-Jeff... to moja wina...
-Jane... - przybliżyłem się do niej.
-Jeff...
-HA, WIEDZIAŁEM, ŻE SIĘ PRZYZNASZ - zerwałem się na nogi.
-Co? - Jane spojrzała na mnie na idiotę, czekaj, ona zawsze tak na mnie patrzy.
-Jajco. - podszedłem do drzwi.
-T-t-ty idioto! Kaszalocie! - Jane zrobiła się delikatnie czerwona.
Wychodząc z pokoju słyszałem krzyki Jane. Kiedy się oddalałem odgłosy cichły, aż w końcu zniknęły. Lubię taką Jane. Gdy bylibyśmy... razem... to na pewno nasze relacje by się zmieniły, nie tylko moje i Jane, lecz także moje i Slendi'ego i dalej... Chcę, aby te relacje pozostały na razie, takie, jakie są.
NA RAZIE....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz